Zawsze nazywała mnie swoim słońcem,
Bo podobno dawałam jej światło i siłę.
Dzieliłam z nią emocje te trudne, te gorące.
Wiedziałam, że mogę zadzwodzić, gdy przyjdą dobre chwile.
Rozprawiałyśmy razem o losach naszych domów.
Przeszłyśmy razem przez diagnozę nas obu.
Unikałyśmy jakoś burzy i jej gromów,
Dopóki skóra jednej z nas nie zaczęła przypominać lodu.
Gdy odeszła, chciałam odejść zaraz potem.
Wynik jej choroby wydawał się tak niesprawiedliwy.
No bo przecież ta historia miała się zakończyć wzlotem.
A pozostał płacz i pustka, no i uśmiech ledwie tkliwy.
Ona zawsze tak wierzyła, że pozbieram kawałki siebie.
Chciała patrzeć jak rozwija się moje dorosłe życie.
Teraz patrzy, mnie ogląda, ale gdzieś na chmurce w niebie,
Podczas gdy ja tu próbuje otrzeć swoje łezki skrycie.
Ciężko się pogodzić z tak paskudnym końcem.
Ciężko jakoś docenić, że już żyje w lekkości.
Bo ona zawsze nazywała mnie swoim słońcem.
Co najmniej jakby moje promienie były czymś więcej, niż odbiciem jej miłości.